30 czerwca 2014

Jak zostałam rasową handlarą

Autor: Matka Browar o 15:42 23 komentarze
I znowu minął weekend, znowu mocno plenerowy i wypadowy :) Była więc piątkowa Matki wyjściówka na "szklankę" do miasta, gdzie oddała się plotkom wraz z koleżankami ze studiów podyplomowych. Był też sobotni grill w cudownej scenerii Ojcowskiego Parku Narodowego. Przepiękne są tamte rejony i cudowna jest drewniana willa naszych miłych gospodarzy. A jakież pyszności gospodarze nam zaserwowali! W kwiecistym ogrodzie, przy szumie małego wodospadu pałaszowaliśmy karkóweczki, babeczki, sałateczki, poznawaliśmy miłych ludzi i oddychaliśmy prawdziwie czystym powietrzem. Aż chce się człowiekowi wynieść z Krakowa po takiej sobocie.

Zosia wcina grillowe przysmaki

Who knew I would be this handsome ;) 
Stasia już brało choróbsko, gorączkował...


Ale to w niedziele emocje sięgnęły zenitu. Matka wstała o 6:10 w NIEDZIELĘ! A po co to tak, a czemu to tak? Bo Matka kultywowała posiadaną od lat żyłkę handlarską. Tak. Wraz z koleżanką stawiłyśmy się punkt 7:30 pod krakowską Halą Targową, gdzie co niedziela kto może wyprzedaje co może. Tzw mydło i powidło. Co ja miałam ze sobą? 2 walizy i plecak pełne skarbów. Koleżanka jedynie o 1 sztukę bagażu mniej ;) Wożony w bagażniku stelaż wózka przydał nam się jako transporter ;) 10 minut spaceru w te i nazad z całym ekwipunkiem uświadomiło nam, że na zupełnie legalną miejscówkę na placu targowym nie mamy już o tej porze szans. Jak to na spontaniczne i łebskie dziołchy przystało, postanowiłyśmy rozłożyć się tam gdzie nikt nie stał - po drugiej stronie chodnika, przy samym parkomacie, który chwilę później wraz z pobliskim drzewem został udekorowany ciuchami.
No, może jednak była to nieco dłuższa chwila... Dlaczego? Bo wierzcie mi, ledwo zdążyłyśmy przystanąć i otworzyć walizki, a już nad nami pojawiły się dosłownie RZESZE poszukiwaczy skarbów. Tacy co to wiecie, muszą być pierwsi, żeby im kto inny skarbu spod nosa nie podebrał. Ależ była jazda przez jakieś 15 minut! "A co to pani tu ma? A za ile pani to sprzeda? A to do czego? A te nożyki to za ile? A płyty to po ile? A ma pani zegarki? A buciki te to na jaki rozmiar? A co to takiego? Pani, a te długopisy to piszą?". Kto mnie zna, ten wie, że byłam w swoim żywiole, bo ja uwielbiam takie akcje. Przypływ adrenaliny, uśmiech od ucha do ucha i gadka taka, że "skarby" szły jak woda :)

Po pierwszej fali nadeszła chwila luzu i było nam wreszcie dane wyłożyć wszystko na przygotowane na chodniku koce. Potem te fale pojawiały się co kilka chwil. Wystarczyło, że ktoś przy nas stanął, a zaciekawieni gapie dostawiali się i tworzył się niezły tłumek, co zwykle owocowało wieloma transakcjami. Szczerze powiem, że wyprzedałam ze 2/3 obszeeeernej kolekcji zbędnych już rzeczy (choć znienawidzony ręczny laktator Avent nawet za piątaka nie poszedł).

Jestem mocno podbudowana tym, jacy sympatyczni ludzie do nas przychodzili. Targowanie się i rozmowy z klientami najczęściej były prowadzone w miłym, żartobliwym wręcz tonie. Co chwilę pojawiał się starszy Pan i informował nas o postępach w zbliżaniu się Straży Miejskiej, która przegania handlarzy rozłożonych bez pozwolenia na chodniku - czyli takich jak my. Ale my chciałyśmy legalnie, tylko miejsca dla nas brakło... Straż przeszła raz i dała ostrzeżenie, a potem drugi raz z kolejnym ostrzeżeniem. To tylko zwiększyło nasze utargi, bo gdy ludzie zobaczyli że się pakujemy, znowu rzucili się na nasze walizy. Dosłownie grzebali mi w zapakowanej już walizce i wykopywali skarby, które już wtedy oddawałam za bezcen, chcąc się pozbyć jak największej ilości gratów. Zresztą co chwila zakrzykiwałam też "Promooocja, promoooocja!!! Wyprzedaję za grosz bo już się pakuję, ostatnia szaaaansa!!!" Żyłka handlarska po ś.p. dziadziusiu ;) I nie, nie wstydzę się tego. Stanie tam nie było dla mnie obciachem, a fantastyczną przygodą i tych, co robią sobie z tego podśmiechujki serdecznie pozdrawiam ;) Im pewnie brakłoby "jaj" żeby stać 3h w centrum miasta i sprzedawać rupiecie :)

W końcu jednak Straż Miejska ostatecznie nas wypłoszyła - niedaleko nas zaczęli wystawiać mandaty i nie chciałyśmy ryzykować. Koniec końców jednak jestem bardzo zadowolona z utargu i tylko żałuję, że w ferworze walki nie znalazłam chwili, aby obejść targowisko i wyszperać jakieś skarbiki dla siebie, dla domu, dla dzieci. Ale może to i lepiej, bo P. mógłby mnie z domu wypędzić, gdybym przytargała więcej, niż wywiozłam ;) No i bobu nie zdążyłam kupić, ech...

No a potem wybraliśmy się na Małopolski Piknik Lotniczy. Zosia jako fanka samolotów po pierwszej chwili lęku, że wszystkie latają tak nisko i  blisko była zachwycona. 





Choć nie wiem, czy nie bardziej jarał ją zakupiony tam pistolecik na bańki mydlane. 







W każdym razie spędziliśmy miłych kilka godzin wylegując się na kocyku i obserwując przeloty pojedynczych samolotów, formacji, a także śmigłowców (łącznie z desantem).



Staśko natomiast wszystko miał w nosie i 3/4 pobytu przespał. Szał - głośne samoloty co chwilę latały tuż nad jego głową, a on spał w najlepsze. Trudno mu się dziwić, bo od soboty trawi go gorączka. Byłam pewna, że to zęby ale dzisiaj lekarka orzekła, że to jednak  lekkie zapalenie krtani...


Tak więc kolejny weekendzie, przybywaj!

27 czerwca 2014

Resztkowiec ;)

Autor: Matka Browar o 16:32 15 komentarze
Jak to jest, że kiedyś każdy temat był dobry do napisania posta, każda wizyta lekarska, mała frustracja, mała radość, wyjście z domu, zakupy, dobry film, nowa umiejętność któregoś z dzieci - wszystko było godną bazą do powstania posta. Pisałam codziennie, jeszcze w ciąży, potem co 2 dni - ze Stasiem przyssanym do piersi.
Dziś odnosząc wrażenie że nic wielkiego się u mnie nie dzieje czekam na Bóg wie co, żeby napisać dla Was kilka słów raz, dwa razy w tygodniu. A gdzie tam - właśnie dzieje się, więc o cóż mi chodzi? Przecież każdy dzień pełen jest miłych akcentów, radości, czasem smutków, i każdy z nich jest na swój sposób piękny :) Przecież chcę dalej blogować, przelewać swoje myśli na Wasze ekrany...

O wielu rzeczach Wam ostatnio nie pisałam, bo uznałam za zbyt błahe albo nie miałam weny. Poruszę je teraz - to będzie post- resztkowiec ;)



Staś i jego aktywności
Staś pięknie już siedzi. W związku z tym kąpiele odbywa już w dużej wannie wraz z siostrą, a my wreszcie możemy się pozbyć małej wanienki :) Oboje uwielbiają te wspólne kąpiele - chlapią się, rzucają piłeczką i kaczuszką, piszczą i śmieją. Aż miło popatrzeć. Uwielbiam obserwować tą umacniającą się z każdym dniem więź siostrzano-braterską. Te ich zabawy, to rozśmieszanie siebie na wzajem, tą troskę Zosi "Nie martw się Stasiu, mama już robi kaszkę dla Ciebie", "Nie płacz Stasiu, nic się nie stało". To jak Zosia szuka-swojego braciszka zaraz po przebudzeniu i przytula go, całuje, mocno ściska napawa mnie dumą i radością :) Nigdy nie cofnęłabym czasu, tak ogromnie się cieszę że los sprawił, że mamy ich oboje tu i teraz :)



Co do Stasia - mocno si rozgadał ;) MA-MA już było od jakiegoś czasu, dołączyło jeszcze BA-BA-BA i PA-PA-PA ;) Kocham ten jego delikatny głosik. Kiedy jest delikatny to jest, ale muszę powiedzieć, że Staśko ma niezłe płucka - potrafi piszczeć i krzyczeć naprawdę głośno, jak na chłopca przystało ;) Krzyczy czasem na Zosię, kiedy ta zabierze mu jakąś zabawkę - fantastycznie sobie radzi ze starszą siostrą ;)
No i Staśko został ostatnio pozbawiony kawałka grzywki. Już trzeci raz - chyba ktoś potajemnie dosypuje mu do kaszki czegoś na porost włosów ;) Co kilka tygodni grzywa wpada mu do oczu, trzeba więc znowu było dorwać go z nożyczkami. Hmm, na fryzjera to ja bym się nie nadawała, bo znowu wyszło nieco za krótko i krzywo, ale po lekkich poprawkach nie ma tragedii ;)

Aktywności Zosi
Zosia rozgadała się w stopniu wprost niewyobrażalnym! Długie konstrukcje zdań, trudne słowa typu "Mama, asekurujesz mnie?", przewrotne teksty i zgrabne podsumowania sytuacji, jak choćby: "Tatuś nie śpij juz, przecież dopiero się obudziłeś". "Mama nie dawaj Stasiowi lali bo ją zje"...  Są i śmieszne słówka. Kiełbasa to Ydudaska ;) Wujek Tadek to wujek Statek ;)
Buncik nieco zelżał, ale nie zniknął całkiem, nie ma tak dobrze ;) Małe i większe histerie zdarzają się kilka razy dziennie - o to że spineczka zła, że witaminowy żelek miał być zielony a nie żółty (a zielonych już brakło), albo o to że Zosia sama chciała opróżnić nocniczek do wc. Taaak, co do nocnikowania, weszłyśmy na kolejny level. Już nie wystarczy, że Zosia sama rozbiera się, robi co trzeba, podciera i ubiera. Trzeba jeszcze samemu wylać zawartość nocniczka do wc ;) Martwi mnie jedynie kwestia socjalizacji. Zosia dalej jest nieśmiała w otoczeniu innych dzieci, nawet tych, które zna od dawna i często widuje. Najczęściej stoi i obserwuje ich zabawę z poważną miną. Nie bardzo wiem, jak jej pomóc - próbuję ją rozruszać, ale ciężko to idzie. Oby w przedszkolu się rozkręciła, bo nie chciałabym, żeby była odludkiem...

Szał wyprzedaży
Jak większość mam i ja zaszalałami nakupiłam dzieciakom sporo ciuszków na wyprzedażach. Zara, H&M - piękne sukieneczki, sweterki, bluzy, jeansy. Zdjęć nie będzie, bo część rzeczy już w praniu, część popakowana w szafie, bo kupiona na wyrost.
Ale i ja skorzystałam na wyprzedażach ;) Za 2 tygodnie wesele w zacnym gronie, mam więc już piękną kiecusię z Mohito i drugą - mniej formalną na bardziej codzienny użytek :) Do tego kopertówka. Jeszcze tylko butów brakuje.

Legginsy
Wciąż skupuję tkaniny i dzianiny, choć jakoś nie umiem zorhanizować sobie wystarczająco dużo czasu aby szyć tyle, ile bym chciała. Wczoraj jednak z pod mojej igły wyszły takie oto legginsy dla Zosi :D już w praniu, po godzinie noszenia zalane płynem do robienia baniek ;)


Praca nad sylwetką
Chyba wspominałam Wam już ponad miesiąc temu, ze zaczynam wyzwanie z Mel B. - codzienne ćwiczenia po pół godziny. Wyzwanie się skończyło, wytrwałam :) Nie stałam się nagle sexbombą, ale czuję poprawę głównie w mięśniach - pośladki są jędrniejsze, mięśnie brzucha duuużo mocniejsze. Dalej chcę pracować nad sylwetką i nie wyobrażam sobie już nie ćwiczyć, jestem głodna tej codziennej dawki aktywności. Dlatego od poniedziałku robię Turbo Wyzwanie Ewy Chodakowskiej. Program dużo cięższy, ale udaje mi się przetrwać wszystkie 8 rund. To nic, że jestem potem bordowa, mam palpitację serca i płynie ze mnie jak w tropikach ;) Ważne, ze poziom endorfin się mocno podnosi i ta świadomość, ze robię coś dla zdrowia, dla kondycji, dla siebie - bezcenna :)

Dżemy truskawkowe
Wiadomo, sezon w pełni :) Wykorzystałam więc banalny i ekspresowy przepis na dżemy z Thermomixa i zrobiłam kilka słoiczków pysznego dżemiku truskawkowego. Raj!


Słoneczny spacer z sąsiadami
Tu wystarczą zdjęcia. Bosko było!





 









Wizyty lekarskie
Tego u nas nie brakuje... Staś zaliczył ostatnio kilka, w tym USG mózgu. Na szczęście wszystkie wyniki w porządku, łącznie z próbami wątrobowymi, które tak wiele strachu nam napędziły w pierwszych miesiącach jego życia. Jeszcze nieznacznie ponad normę, ale tendencja jest spadkowa i jesteśmy dobrej myśli :)
U Zosi na wizycie u pediatry wykryto szmery na sercu. Na szczęście jednak echo serca wykazało, ze serduszko jest zdrowe i po prostu jakieś "struny rzekome" brzęczą przy przepływie krwi. Będzie to zawsze bardzie słyszalne przy infekcjach i osłabieniu organizmu - teraz organizm osłabiony był przebytą ospą i dodatkowo przeziębieniem. Jaka ulga! A samo badanie było całkiem ciekawe - Zosia odmówiła położenia się na leżance, w związku z czym na leżance leżałam ja, a Zosia na mnie... Czy wszystkie dwulatki tak panicznie boją się lekarzy???

Tolerancja w zabawie ;)
Ostatnio pogoda płatała nam figle, wyciągnęliśmy więc znowu farby. Cała rodzina oddała się pasji tworzenia, a Staś asystował konsumując blok rysunkowy ;) 
Powstała masa pięknych prac, stępelki z malutkich Zosiowych łapek i kolorowa para kartonowych laleczek. Zosia sama podjęła decyzję co do kolorystyki i nazwała ową parę "Opcik muzin i pani mulatka". Grunt to wpajać dzieciom tolerancję od najmłodszych lat ;)




Tyle na dziś. Miłego weekendu :)

23 czerwca 2014

Wytrwałość, czyli jak trwać na drodze do celu...

Autor: Matka Browar o 16:45 19 komentarze
Mógłby to być kolejny post o tym, jak spędziłam weekend. Bo ciekawie było - 4 dni w rodzinnych stronach, grill z rodziną, szampan, 5h "ucieczka" wraz z M. od dzieci - kino, zakupy... Miły czas w gronie bliskich mi osób, odpoczynek w dużej przestrzeni itd.
Ale spotkałam w ten weekend kogoś, kto uświadomił mi, że wszystko co robię wydaje się takie mało ważne, mało istotne. Owszem, wychowuję dzieci, wychowuję dwóch członków naszego społeczeństwa i w dużej mierze to właśnie ode mnie zależy jakimi będą ludźmi. To ogromnie ważne, to wielkie wyzwanie.
Ale tak patrząc na całokształt mojej osoby - czy osiągnęłam coś wielkiego? Czy choć raz naprawdę zawalczyłam sama ze sobą, ze swoimi słabościami? No dobra, poród bez znieczulenia może podchodzić pod walkę ze słabościami, niech będzie że potraktuję siebie nieco ulgowo.
Mimo to mam wrażenie, że powinnam więcej, że powinnam mocniej, że powinnam lepiej. I jeśli tylko zechcę - jest to w moim zasięgu.

Przedstawię Wam kogoś.
To Leontjis Romanovskis, 74-letni Łotysz.
Co w nim niezwykłego? Otóż ten siwy mężczyzna 11 lat temu, po śmierci swojej żony postanowił objechać Europę na rowerze. Co roku, od maja do października ciągnie za sobą skonstruowaną przez siebie przyczepkę pełną niezbędnych do przeżycia szpargałów, pokonując dziennie około 100 km. Nocuje w namiocie na napotkanym po drodze skrawku trawy, korzysta z dobrej woli napotkanych ludzi.  Zjechał już całą Europę, pokonał - jeśli dobrze pamiętam jego opowieść - 60 tysięcy kilometrów. Był wszędzie tam, gdzie ja chciałabym być ;) - we Włoszech, w Belgii, Francji, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, San Marino, przemierzył Alpy, objechał wulkany Etna i Wezuwiusz. Siła i determinacja, jaka drzemie w tym można rzec staruszku są godne podziwu. Nie pokonała go przebyta i wyleczona własnymi sposobami cukrzyca. Ciężkie Alpy nie stanowiły dla niego przeszkody. Nawet dwukrotne zamknięcie go w areszcie we Włoszech i liczne napaście nie zniechęciły go do sposobu życia, jaki sobie narzucił.


Mój tata spotkał tego niezwykłego podróżnika podczas spaceru po kieleckim Rynku. Po chwili rozmowy zaprosił go do siebie na kolację i na nocleg. Leontjis skorzystał, jednak zamiast wygodnego łóżka wybrał skrawek trawnika w samym kącie ogrodu i tam rozbił swój namiot. Namiot w namiocie - ciekawy sposób na uniknięcie przeciekania podczas deszczu i na izolację od wiatru. I tak nocował przez trzy kolejne noce, podkreślając, że dawno tak się nie wysypiał i dawno nie czuł się tak bezpiecznie. Zwykle bowiem śpi jednym okiem, bo swój namiot rozbija na publicznych trawnikach - między blokami, przy muzeach,w centrach miast... Tu natomiast trafiła mu się ogrodzona posesja, trawnik na tyłach domu, osłonięty od drogi. Załapał się na grilla w gronie rodzinnym - przyniósł ze sobą 3 szampany. Kiedy moja siostra przetłumaczyła mu na 4 języki kartkę z informacją kim jest, co robi i z prośbą o datki - odwdzięczył się jej 10 czekoladami, każda inna. Dobry, miły człowiek z wielkim sercem. Ciepły, z niesamowitym dystansem do siebie i wspaniałym poczuciu humoru. Z ogromnym darem do przekazywania swoich przygód łamanym języku polsko-łotewsko-rosyjskim :) Dobrze nastawiony do życia.

 A tu rowerowy pojazd z namiotem rozbitym przy naszym boisku do koszykówki ;)


Przez 3 dni jadał z nami śniadania i kolacje, w ciągu dnia natomiast zwiedzał region na użyczonym przez
mojego tatę rowerze mojej siostry, swój dobytek zostawiając na naszym podwórku. W sobotę rano wyjechał w stronę Krakowa, a w niedzielę popołudniu wracając do domu mijaliśmy go pod Słomnikami. Niech mu się darzy w tej dalszej podróży - zdaje się, że kolejnym celem miała być Budapeszt.


Co ciekawe, mimo pokonywania dziennie blisko 100 km ten niezwykły rowerzysta nie wygląda i nie pachnie źle ;) Koszula odprasowana i czysta, czysta twarz, ręce, włosy... Ponoć to zasługa octu, którym się myje i którym sam wyleczył cukrzycę... Nie pali, nie pije i nie ogląda telewizji, bo jak mówi - telewizja czyni człowieka starym. Je głownie zimne jedzenie. Nie ma wielkiej emerytury, więc liczy na pomoc ludzi dobrej woli - czasem ktoś naprawi mu rower, ktoś poczęstuje śniadaniem, obiadem, kolacją, ktoś inny wesprze drobną kwotą.
W swojej przyczepce Leontjis ma całą kolekcję zdjęć z różnych stron Europy, a także księgę pamiątkową, w której dokumentuje swoją podróż. Znajdują się tam pieczęcie z niemal każdego miasta, przez które przejeżdża, autografy i podpisy ważnych osobistości - w tym byłego prezydenta Czech Václava Klausa, naszego Lecha Wałęsy i wielu innych. Oglądając je i słuchając jego opowieści nie mogłam wyjść z podziwu, jaki kawał świata ten niepozorny człowiek zobaczył, jak wiele zwiedził, jak dużo przeżył. Coś wspaniałego. Jak wiele trzeba mieć w sobie siły, determinacji, jak mocno zdefiniować siebie i swoje cele, żeby osiągnąć coś takiego i ciągle chcieć więcej i więcej.


Czy ja też tak mogę?
Czy umiem wyznaczyć sobie cele i niezłomnie dążyć do ich realizacji?
Czy jestem na tyle silna?




16 czerwca 2014

Nieprzetarte górskie szlaki

Autor: Matka Browar o 23:23 7 komentarze
Komp wskrzeszony, można tworzyć ;)

Pewnie większość z Was wie z mojego fanpage na FB i Instagramu, że ostatni weekend spędziła Matka z rodzinką w Wierchomli. Mały spontan, choć od jakiegoś czasu myśleliśmy o takim weekendzie - żeby nieco się zresetować i po prostu pobyć razem. Kilka dni zajęło nam szukanie odpowiedniej miejscówki, aż olśniło mnie, że zimą jedna z Bogiń przy maszynie polecała Hotel Wierchomla Ski & SPA Resort jako miejsce bardzo przyjazne rodzinie. Padło więc na Wierchomlę i był to trafiony wybór :)

Podróż mocno nam się dłużyła - remonty, objazdy i korki w Nowym Sączu wydłużyły ją z planowanych 2 do 3 godzin. Widoki po drodze - miodzio! Jednak na miejscu czekała przepyszna obiadokolacja, fajnie urządzony pokój i basen (wskoczyliśmy do niego dosłownie 15 min po przyjeździe. Tylko my, cały basen nasz, bo w całym wielkim hotel były zajęte jedynie 4 pokoje - łącznie z naszym ;)
Rezerwując pobyt mieliśmy świadomość nadchodzącego załamania pogody, spodobało nam się więc, że hotel oferuje sporo atrakcji "pod dachem". To była dobra decyzja, bp jako, że przez większość weekendu lało, wykorzystywaliśmy te atrakcje na maksa :)



Wspomniany basen - wygodny dostęp klatką schodową i fajna rodzinna szatnia. Schodziliśmy do niego prosto z pokoju - w szlafrokach. Był wystarczająco obszerny, aby popływać i powygłupiać się z dziećmi. Nasze gadżciarskie odkrycie - koło z majtkami dla Stasia, dzięki któremu mógł samodzielnie i bezpiecznie dryfować w basenie. Baaardzo mu się podobało, skakał, kopał nóżkami i piszczał :) Zosia natomiast opanowała umiejętność przepływania połowy basenu w kółku i rękawkach :) Nasze dzieci chyba po mamusi odziedziczyły miłość do wody i na prawdę widać było, że mają z tych wypadów na basen czystą frajdę.


Strefa wellness - nie mam z niej zdjęć, bo chodziliśmy tam wymiennie z M., kiedy dzieci spały. Przyjemny relaks - jaccuzi, sauna mokra i sucha, kabina IR i słoneczna łączka - 3 leżaki z lampami jak na solarium świecącymi z sufitu, na których się "opalałam" :) Miło było oddać się tym zabiegom, choć szkoda, że samej ;)

Restauracja - śniadania i obiadokolacje mieliśmy w cenie pobytu. Pyszna regionalna kuchnia, szybka i uprzejma obsługa tolerancyjna dla piszczących i wygłupiających się dzieci i przyjemny podkład muzyczny :) Zosi podczas wyjazdu dopisywał niebywały jak na normalne warunki apetyt!

Pokój - zabukowaliśmy pokój rodzinny - dostaliśmy łoże małżeńskie, sofę dla Zosi i łóżeczko drewniane dla Stasia. Pokój był schludnie urządzony, wygodny, wystarczająco obszerny jak na nas 4 i dobrze urządzony. Ogromna ilość szaf i półek :) Na życzenie udostępnili nam także matę antypoślizgową do brodzika i torby na zużyte pieluchy. Można też pożyczyć nianię elektroniczną, wanienki niemowlęce, podesty łazienkowe i inne udogodnienia dla dzieci. Iście rodzinny hotel!

No i najlepsze - ogromna i fantastycznie wyposażona sala zabaw. W okresie ferii zimowych w hotelu funkcjonuje przedszkole dla dzieci wczasowiczów, a my mieliśmy je tylko i wyłącznie dla siebie. Masa zabawek, książek, kredek i czego jeszcze dusza zapragnie - spędzaliśmy tam całe godziny ze względu na lichą pogodę... Coś wspaniałego, za to po prostu pokochałam ten hotel.





Plac zabaw i mini zoo usytuowane na tyłach hotelu - tylko raz udało nam się z nich skorzystać. Zosia największą frajdę miała z karmienia kóz mleczami i koniczyną, dosłownie nie mogłam jej od nich oderwać ;)






Park linowy - nie korzystaliśmy niestety, ale wyglądał ciekawie :) Nie wiem czy dałabym radę ;)

Jak wspomniałam, ten wielki hotel był podczas naszego pobytu niemal pusty. Miało to swoje zalety - pusty basen, strefa wellness itd, ale i wady - restauracja zamykana o 20:00 i nieczynny lobby bar... Dzięki temu, że wzięliśmy elektroniczną nianię, po zaśnięciu dzieci spędzaliśmy czas na sofach w hallu piętro wyżej, obgadywaliśmy strategię na najbliższe miesiące i sączyliśmy winko ;)

Hotel jest usytuowany zaledwie kilkaset metrów od koleji krzesełkowej Wierchomla. Doszliśmy do stacji spacerem, ale pogoda nie pozwoliła nam na wjazd do góry, nad czym ogromnie ubolewam. Tym bardziej, że ponoć roztacza się tam najpiękniejsza panorama Tatr... Ogólnie spacerowo i widokowo baaardzo jestem niedopieszczona. Ech te weekendowe załamania pogody :/



I tradycyjnie, śpiący Stach ;)


Ostatniego dnia wcześnie się wymeldowaliśmy i postanowiliśmy zmienić nieco klimat. Pojechaliśmy do Krynicy Górskiej i spędziliśmy tam bardzo miły dzień. To miał być dzień frajdy dla dzieci, zwłaszcza dla Zosi i początkowo obawialiśmy się że nie znajdziemy tam dla niej żadnej atrakcji, bo Krynica na maksa skierowana jest na kuracjuszy - głównie emerytów... Nie uwierzylibyście jak długo szukaliśmy placu zabaw! Ale mimo 12 stopni na termometrze kilka godzin spacerowaliśmy, oglądaliśmy fontanny, piliśmy wody z krynickich źródeł.


Po obiedzie wjechaliśmy na Górę Parkową i dopiero tam znaleźliśmy bardzo fajny plac zabaw i wyszaleliśmy się na giga zjeżdżalniach (płatne zjazdy na kocach/matach).




Odwiedziliśmy też cudownie wyposażone Muzeum Zabawek. Ja i M. niejednokrotnie wzdychaliśmy z sentymentem wspominając, że mieliśmy podobne zabawki, podziwialiśmy m.in. cudne lalki z XIX wieku i pierwsze klocki Lego. Zosia natomiast miała niebywałą frajdę z włączania i wyłączania kolejki i karuzeli :)  



Po raz kolejny stwierdzam, że nasze dzieci są idealnymi kompanami podróży :)
To był cudowny, rodzinny weekend!



 

Matka Browar w Niemczech Copyright © 2010 Designed by Ipietoon Blogger Template Sponsored by Emocutez