Dziś mijają 2 tygodnie od narodzin Stasia.
Tym samym minęły dwa tygodnie od mojej cesarki. Dziś postanowiła więc Matka pokusić się o swoisty bilans, podsumowani, czy też porównanie porodu naturalnego i cesarskiego cięcia.
18 marca 2012 na świat przyszła Zosia - drogą naturalną. Poród rozpoczął się samoistnie i trwał 10h 45min - od pierwszego skurczu we własnym łóżku o 1 rano, do narodzin o 12:45. Na IP dotarłam z 4 cm rozwarcia i skurczami co 3 minuty. Pół godzinny prysznic i ćwiczenia przy drabinkach doprowadziły do pełnego rozwarcia. Ostatnia faza porodu - skurcze parte - trwały około 45 minut. Nie było lekko, bo nie da się ukryć że poród boli jak cholera, ale i nie było jakoś traumatycznie - dlatego całość wspominam bardzo dobrze. Wielka w tym pewnie zasługa fantastycznej położnej i wsparcia mojego P. Obyło się bez znieczulenia (nie chciałam), nacinania i spektakularnych pęknięć. Za to miało miejsce coś, z czego nie zrezygnowałabym za żadne skarby świata - zaraz po tym jak po raz pierwszy zobaczyłam moje maleństwo nastąpiło odcięcie pępowiny i od razu Zosia trafiła na mój brzuch. I tak tuliłyśmy się przez 2 godziny... Wtedy miało miejsce pierwsze przystawienie do piersi, podziwianie cudownych malutkich paluszków, czarnych włosków, niemowlęco zadartego noska, uroczych uszek... W każdej sekundzie porodu i późniejszego kontaktu skóra do skóry był przy mnie P. To były mistyczne chwile - dla nas obojga. Popłynęła niejedna łza szczęścia i wzruszenia. Byliśmy tam przez te 2 godziny sami - nasza nowa, mała rodzinka. Mogliśmy w spokoju delektować się naszym szczęściem. Widziałam podziw w oczach P., podziw skierowany w moją stronę. I dobrze mi z tym było :)
Co po porodzie? Zwinne ciało, ale obolałe siedzenie... Obawa przed schyleniem się, chodzenie w rozkroku i kombinowanie jak się położyć/wstać nie przekładając ciężaru na pupę... Niejaki lęk przed wypróżnianiem i przed dotykaniem się "tam". Obawa czy "tam" wszystko ok, czy nasze życie seksualne nie legnie w gruzach ;) A po wyjściu do domu karmienie Zosi na leżąco i potworny ból pupy podczas codziennych wizyt gości - bo trzeba było zachować fason i siedzieć przy stole ;) Do tego pełne 6 tygodni krwawienia, 6 zużytych paczek podkładów i kilka paczek podpasek oraz Tantum Rosa po każdej wizycie w toalecie... Nie pamiętam jak długo bolało, ale ze 2 tygodnie na pewno...
7 października 2013 na świat przyszedł Staś - drogą cesarskiego cięcia. Decyzja o CC zapadła błyskawicznie, zanim zdążyłam się tym zestresować już było po wszystkim. Po przyjęciu na IP szybkie KTG i od razu na stół. Tam kazano mi rozebrać się i usiąść jak najbardziej się garbiąc, wkłuto igłę ze znieczuleniem podpajęczynówkowym (nie bolało) i położono. Czułam się nieprzyjemnie obnażona i było mi zwyczajnie zimno. Ale po chwili poczułam ciepło schodzące od pasa w dół i przestałam mieć kontrolę nad tą częścią ciała. Nie było tak, że nic nie czułam - bo czułam sam fakt nacinania skóry, rozciągania jej hakami i wyciąganie Stasia z mojego brzucha. Ale w żadnym stopniu tego co czułam nie nazwałabym bólem - raczej delikatnym dyskomfortem.
Samo cięcie trwało chwilę. Dłuższą chwilę trwało wyciąganie Stasia, bo był totalnie poplątany i omotany pępowiną. Dlatego lekarz wykonujący cesarkę nie krył zdenerwowania i wymknęło mu się kilka niecenzuralnych słów... Kiedy Staś już był "na zewnątrz" odchylono oddzielający mnie od centrum wydarzeń parawan i pokazano synka. Potem powędrował na szybkie osuszanie i wtedy usłyszałam jego pierwszy krzyk. Oczywiście popłynęły łzy wzruszenia i tak bardzo żałowałam, że w tej chwili nie ma przy mnie P., że leżę sama na stole w sali pełnej obcych ludzi, w tej tak ważnej, w tej tak pięknej chwili... Po kilku minutach przyłożono Stasia do mojego policzka. To była krótka chwila - może minutka, a ja tak bardzo na nią czekałam... Jeszcze wilgotna, ciepła, aksamitna skórka niemowlęcia - dotyk, którego nie sposób zapomnieć... Chwila ta trwała zdecydowanie za krótko i Staś został wyniesiony z sali na ważenie i mierzenie, podczas którego był obecny P. Mnie w tym czasie "cerował" ten nerwowy i opryskliwy lekarz, który niestety nie zyskał mojej sympatii, choć fantastyczny z niego fachowiec... Wszak to w jego rękach było zdrowie mojego synka... Leżałam tam i zastanawiałam sie gdzie teraz jest mój synek, co z nim robią... Chciałam go czuć przy sobie!
Po zszyciu zostałam przełożona na szpitalne łóżko i odwieziona do sali. Wtedy po raz pierwszy przystawiono mi synka do piersi. Czułam się mało komfortowo, bo od pasa w dół nadal nic nie czułam, nie mogłam więc zmienić pozycji i jakoś lepiej ustawić się do karmienia... Staś był z nami tylko 40 min i zabrano go do inkubatora, bo miał lekką niewydolność oddechową. Noc miałam więc fatalną - brak Stasia w brzuchu i przy moim boku, a P. wyproszony z uwagi na późną porę... Dzieci współlokatorek kwiliły, a ja leżałam tam samotna, bez czucia od pasa w dół - leżałam i szlochałam... Pielęgniarki nie informowały mnie co dzieje się z moim synkiem, dawały za to dobre rady typu "proszę spróbować się zdrzemnąć"... Drzemanie z tym okrutnym uczuciem nieświadomości i osamotnienia było wprost niemożliwe!
O 5 rano przyszedł czas na pionizację. Miła pani położna pomogła mi najpierw usiąść na łóżku, a potem wstać, przejść do toalety i wziąć prysznic. Nie miałam zawrotów głowy i nie było mi niedobrze. Dostałam kroplówkę ze środkami przeciwbólowymi, bo wraz z czuciem w nogach pojawił się spory ból w okolicy rany... Dopiero po południu przynieśli mi Stasia z powrotem i wtedy zaczęliśmy się na wzajem poznawać... Staś był łaskawy i ciągle tylko spał z krótkimi przerwami na jedzenie, mogłam więc powoli dochodzić do siebie. Nie było źle, ale i nie było różowo - każda próba obrotu czy też wstania z pozycji leżącej do siadu kończyła się syczeniem z bólu. Że też śladem chociażby kardiochirurgii nie zamontowali na położnictwie drabinek/poręczy do chwytania się przy wstawaniu... Kaszlnięcie, kichnięcie i smarknięcie powodowało bolesne uczucie pękania rany ;) Schodzenie z tego cholernie wysokiego łóżka też nie było łatwe - ale tu szpital zabłysnął i wyposażył sale w podnóżki z Ikei ;)
Po 3 dniach wypisano nas do domu i wystarczyła jedna noc we własnym łóżku abym poczuła się o NIEBO lepiej. Po tych 3-4 dniach ból zamienił się w lekki dyskomfort i wszelkie środki przeciwbólowe odeszły w zapomnienie. Po 8 dniach zdjęto mi szwy i wtedy blizna przestała ciągnąć. Po 14 dniach zniknął już nawet dyskomfort - miejsce szycia jest jedynie odrobinę wrażliwe na dotyk. Spokojnie mogę siedzieć, chodzić (nawet w obcasach), kucać, schylać się, kopać z Zosią piłkę itd. Zużyłam jedynie 3 paczki podkładów poporodowych i paczkę podpasek i krwawienie ustało. No i nie muszę się obawiać, że "tam" na dole coś mogło się zmienić ;)
Podsumowując:
Choć w moim przypadku dochodzenie do siebie po porodzie naturalnym
trwało dłużej niż po cesarskim cięciu, zdecydowanie wolę jednak ten
pierwszy... Emocje towarzyszące porodowi naturalnemu zdecydowanie równoważą wszelkie niedogodności będące jego następstwem... Ogromnie ważne dla mnie było to, że przy SN mogłam mieć przy swoim boku P., i to, że miałam niejaką kontrolę nad tym co się dzieje. To było coś fantastycznego! Przy CC tego zabrakło... Byłam sama wśród obcych ludzi, którzy dosłownie wyszarpali mi dziecko z brzucha. Oczywiście względy medyczne absolutnie nie dopuszczały w tej sytuacji porodu SN i nawet nie śmiałabym z nikim o tym dyskutować...
I mimo że nie był to mój wymarzony poród - najważniejsze że Staś jest już z nami - cały i zdrowy :)
A propos Stasia - waga pięknie rośnie :) Dziś w przychodni ważył 3080g, może więc już jutro wyrównamy wagę urodzeniową. Natomiast z oczkiem coraz gorzej - Staś dosłownie płacze ropą... Nasza pediatra przepisała nam dziś kropelki Tobrosopt. Jeśli nie minie po tygodniu mamy udać się do okulisty, bo konieczne może okazać się przetykanie kanalika łzowego...Trzymajcie więc kciuki żeby pomogło, bo zabieg ten ponoć do fajnych nie należy...