Strona główna

24 lipca 2014

Nadopiekuńczość i tolerancja

Znacie to?
W najbliższym otoczeniu mam kilka mam, które chodzą jak cień za swoimi dziecmi, które ingerują w każdą interakcję swojego dziecka z rówieśnikami, rozstrzygają każdy malutki spór... "Koleżanko, nie ściągaj mojej córci kapelusika, nie ruszaj wózeczka bo to wózeczek Krysi, Krysia była pierwsza" itd...

Gdzie jest granica? Czy niemal 2,5 letnie dziecko nie powinno próbować samo, w miarę swoich możliwości radzić sobie w obliczu konfliktów z rówieśnikami, walczyć o zabraną zabawkę, o nienaruszalność własnej cielesności? Czy my rodzice musimy we wszystko ingerować? Czy na placu zabaw musimy krążyć za naszą pociechą krok w krok, bo może się potknie, stuknie, ktoś piaskiem na nie sypnie, ktoś ją popchnie... Czy może jednak wystarczy obserwować malucha z niedalekiej odległości i interweniować wtedy, kiedy naprawdę dzieje się coś, co przerasta naszą pociechę?

Czy musimy organizować dziecku każdą zabawę, czy może lepiej, kiedy pozwolimy mu na samodzielne odkrywanie świata, na pogłębianie własnej wyobraźni? Czy chcemy wychować malucha trzymającego się mamusinej spódnicy, czy człowieka, który poradzi sobie w otaczającym go, skomplikowanym świecie? Uczmy nasze dzieci wyrażać swoje emocje... Nie zawsze przecież będziemy mogli być obok i chronić naszą pociechę - brutalna rzeczywistość i zasady obcowania w społeczeństwie dopadną nasze dzieci już w przedszkolu. Badania sugerują, że nadopiekuńczy rodzice szkodzą rozwojowi swoich dzieci... Nie wychowujmy ofiar. Wychowujmy silne indywidualności. 




Prawda jest taka, że choć wypycham Zosię do ludzi, ona i tak trzyma się "mojej spódnicy"... Nie biegnie do dzieci, woli bawić się sama lub z kimś dorosłym. Jest bardzo zdystansowana, szybko się zawstydza, nie lubi być dotykana przez inne dzieci i generalnie przez kogokolwiek spoza najbliższej rodziny. Do tego stopnia, że nikt oprócz mnie lub P. nie może włożyć/wyjąć jej z huśtawki, założyć jej bucików, pomóc się rozebrać itp., chyba że nie ma nas w pobliżu. I to wcale nie jest tak, że ja to spowodowałam. Przecież zapewniam jej stały kontakt z wieloma rówieśnikami, starszakami, dorosłymi, dostarczam wciąż nowych atrakcji "poza domem". W naszym najbliższym otoczeniu jest cała masa przychylnych jej ludzi, ludzi, którzy chcą z nią wchodzić w relacje. Nie wiem więc, skąd ta mamusiowość i liczę, że z wiekiem minie.

Nie chodzę za nią krok w krok. Nie wyręczam jej. Nie osaczam, nie przykrywam niewidzialnym kloszem. Pozwalam jej samej oddalać się w granicach rozsądku, zachęcam aby walczyła o swoje, choć zwykle prędzej czy później przychodzi ze swoim problemem do mnie. Ale to tez ważne, bo chcę, żeby zawsze czuła, że może poprosić mnie o pomoc, o radę. W takich chwilach tłumaczę, aby mówiła "Nie rób tak", jeśli ktoś robi coś, co jej nie odpowiada. Aby powiedziała "To moje", kiedy ktoś jej coś zabiera (hmm, świetnie działa to w zabawach ze Stasiem, ale nie o to konkretnie mi chodziło ;). Czasem widzę, że to tłumaczenie już przynosi rezultaty.

Mam głęboką nadzieję, że we wrześniu nie okaże się, że wychowałam ofiarę. Mam nadzieję, że moja Zosia poradzi sobie w gronie rówieśników, odnajdzie się w grupie i nie będzie odludkiem, wyśmiewanym samotnikiem...

Mam w sobie lęk, aby nie była wyśmiewana tak jak ja. Jej nic nie brakuje, mnie od urodzenia brakuje trzech palców u lewej ręki. Mimo całej swojej otwartości na świat byłam więc w przedszkolu nazywana "Dwupalcówa". Nie należy to do najszczęśliwszych wspomnień z dzieciństwa... Ale nie winię tych dzieci, tylko ich rodziców. Dzieciom trudno zaakceptować, że ktoś jest inny, zwłaszcza jeśli ich do tego nie przygotujemy. Uczmy je więc tolerancji. Tłumaczmy, że ten chłopiec na wózku jest taki sam jak my, tylko ma chore nóżki i nie moze chodzić, a wózek pomaga mu się przemieszczać i spełniać marzenia. Że bez tego wózka nie mógłby pojechać do sklepu po lody, nie mógłby ganiać się z kolegami, wybrać się na spacer do parku... Że ta dziewczynka z zezem widzi świat tak samo jak my, a do tego ma masę wspaniałych cech - np śliczne kręcone włoski, jest koleżeńska i tak cudnie się uśmiecha... Że karzełek jest taki sam jak my, tylko zminiaturyzowany, ale to straszna frajda, bo może się schować tam, gdzie my się nie zmieścimy...


14 komentarzy:

  1. Po pierwsze moja córka też była nieśmiała i nadal trochę jest. Też się tym martwiłam. Tym niemniej potrafi sobie doskonale radzić w towarzystwie i dzieciaki ją bardzo lubią - to tak na pocieszenie.
    Druga rzecz o tolerancji, bo z moich obserwacji wynika, że dzieci teraz dużo więcej tolerancji mają w sobie niż za moich czasów. Bardzo mnie to cieszy, bardzo.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To chyba wynika z tego, że coraz więcej w mediach się o tym mówi, dzieci otaczają się w coraz bardziej zróżnicowanym towarzystwie... :)

      Usuń
  2. niestety taki już los matki...zawsze będzie się martwić o swoje dziecko, ale w tym wszystkim nie należy zapominać o sobie

    OdpowiedzUsuń
  3. matka glowa do gory:) zosia odnajdzie sie w przedszkolu zanim sie obejrzysz. teraz nie musi to i tego potencjalu nie widzisz.spokojnie,jeszcze ma czas. natomiast co do tolerancji..ja tez bylam "odludkiem"..zreszta nadal chyba jestem-raczej nie mam przyjaciol, za to grono wspanialych kolezanek,ale sobie radze.najwazniejsze, zeby to przetrwac i usmiechac sie bo przeciez tak wiecznie nie bedzie. ja zrozumialam to pozno. najwazniejsze,zeby wiedziala,ze ma wsparcie i kochajaca rodzine.nie pozwolmy by nasze przykre wspomnienia dyktowaly nasze strachy.

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetnie napisane:)Ja mam trzyletnią córeczkę i widzę, że na placu zabaw, jestem jedyną mamą, która jest w pobliżu dziecka, reszta mam młodszych nawet dzieci siedzą zagadane na ławce, kiedyś też postanowiłam przysiąść i co mała spadła mi z najwyższej drabinki-serce mi stanęło, bo przecież mogła się połamać, na szczęście skończyło się na płaczu. Teraz znów stoję niedaleko i jak wysoko wchodzi upominam, żeby uważała, wygląda na to,że jestem jednak nadopiekuńcza!? eh czasem już sama nie wiem...jak postępować...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najważniejsze że się nie połamała i może nauczyło ją to nieco ostrożności. Jak to mi tata wpajał "trening czyni mistrza" - wszystkie niepowodzenia prowadzą do sukcesu. Ale co innego stać przy drabince jak maluch na nią się wspina, a co innego latać krok za nim po całym placu zabaw i upominać, wyręczać, ochraniać przed wyimaginowanym złem.

      Usuń
  5. trzeba znaleźć złoty środek :) nie wolno przesadzać ani w jedną ani w drugą stronę, a ja właśnie ostatnio zauważam same skrajności

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja się nie martwię o Marcela, bo jest dzieckiem żłobkowym i musiał się nauczy sobie radzić. Nie chodzie za nim, nie stoję przy piaskownicy a takie matki, które patrzą tylko czy aby ktoś nie obsypał ich dzieci piachem są straszne. Ostamotnio mięliśmy tak sytuację nad wodą: Marcel (1,5 roku) i jego kolega Tadeusz (lat 2:) zaczęli bawic się piłką 2,5 letniej Julki. Julka nie bardzo sie przejęła, bo dostała ode mnie do zabawy w tym czasie, niezwykle atrakcyjną czerwoną konewkę w kształcie słonia:) .Julka i chłopcy nie widzieli problemu za to mama Julki... Chciała się tam posikać od przestępowania z nogi na nogę i robienia min:" bo Julcia jest bardzo przywiązana do swoich rzeczy, Bo Julcia nie lub gdy ktoś się bawi jej zabawkami..." Masakra. Dlatego przeprowadziłam sie na przedmieścia, na osiedle domków, gdzie dzieci jeżdżą na rowerach na bosaka i czasem się biją, czasem płaczą, są ciągle brudne a czasem w ogóle nie wiadomo co robią :) mam nadzieje, że Marcel jak bedzie starszy też będzie wychodził z domu i miał swoje sprawy, swoje tajemnice, kolegów, wrogów, miłości o których ja nie będę nic wiedzieć i spokojnie będę martwic sie o niego w domu:)
    Sama byłam dzieckiem trzymanym pod kloszem, nie uprawiałam niebezpiecznych sportów, nie właziłam wysoko i nigdy nie miałam gipsu. Ostatanio nad tym myślałam ile frajdy straciłam i czy naprawdę gdybym miała ten gips przez parę tygodni to może nie dość, że by mnie to nie zabiło, to może jeszcze cieszyłabym się z rysunków na gipsie. Dorośli wiedza, ze lepiej zrobic i żałować, niż żałować, że sie nie zrobiło. Często jednak zapominamy o tym, gdy chodzi o nasze dzieci....
    SOVA

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ej, ja też nie miałam gipsu, ale pod kloszem na pewno nie byłam trzymana :) Łaziłam gdzie popadnie, wspinałam się po ruinach zamku, sama kąpałam się na Wytłokach, wspinałam po drzewach, wpadałam w pokrzywy... :) Dzięki Bogu za dziadków i ten Bodzentyn, bo w Kielcach aż tyle frajdy na pewno bym nie zaznała :) I to jest prawda co piszesz - poza miastem dzieci mają więcej luzu, bo może i mniejsze licho na nie czyha :) Dlatego i my chcemy się wyprowadzić, ale zajmie nam to jeszcze trochę czasu...

      Usuń
  7. Ja staram się znaleźć złoty środek: nie chcę być taką totalnie wyluzowaną mamuśką w stylu "a radź sobie dziecko samo" (pewnie dlatego, że moja mama jest taka i czasem wręcz łaknęłam by się nade mną troszkę zatrzęsła)ani taką matką helikopterem. Moje dziecko ma dopiero 2 latka, więc zawsze jestem obok ale już np. nie wtrącam się gdy bawi się z rówieśnikami (dopóki nie dochodzi do rękoczynów):D Uważam, że matka to ma kurcze ciężko- musi wiedzieć kiedy być obok a kiedy popchnąć do przodu.. Ech...:)

    OdpowiedzUsuń
  8. Jeszcze nie widziałam dwulatków, które rozstrzygają spór - np o zabawki - rozmawiając ze sobą ;-) Zwykle wygrywa silniejszy, odpychając słabsze/młodsze dziecko - jeśli rodzic stoi z boku i nijak nie reaguje to jakie wnioski może z tej 'lekcji' wyciągnąć maluch? Dwa puścić dwulatka w tango po placu zabaw, a samemu stać na drugim jego końcu to w mojej ocenie totalne zlekceważenie dziecka, które w szale zabawy nie zawsze pamięta żeby nie podchodzić pod huśtawki czy nie wybiegać na ulicę. O nadopiekuńczości możemy mówić, kiedy rodzić lata na non stopie np za 4-5 latkiem, nie za dwulatkiem.
    Dla mnie hitem jest pewien tata z gazetą jak go nazywam ;-) i jego dziecko dwuletnie, spadające z drabinek, kiedy on siedzi zaczytany na ławce.
    Mama Poli :)

    OdpowiedzUsuń
  9. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że tego typu poglądy o nadopiekuńczości najczęściej przedstawiają osoby, które coś chcą same sobie wytłumaczyć. A to, że wystarczająco się dzieckiem zajmuję przecież nie będę biegać za nim. Ma już dwa lata i sam jest w stanie rozwiązywać spory i stanowić o sobie. Mnie dużo bardziej uderza odwrotne zachowanie. Czyli mamusie, tatusie siedzący na ławkach i bawiący się telefonem czy prowadzący ożywioną dyskusję bynajmniej nie z własnym dzieckiem. Wiele tych osób traktuje właśnie wyjście na plac zabaw jak czas wolny "dla siebie". Dziecko jest odpowiedzialne i może samo biegać, spadać z huśtawki/zjeżdżalni, bić się z innymi, przecież nie będziemy nadopiekuńczy. Często właśnie te dzieci zostawione "samopas" stają się odludkami w szkołach, ponieważ nie miał im nikt czasu wytłumaczyć "jak rozwiązywać konflikty, jak sobie z nimi radzić". Często właśnie przegrywają na starcie, ponieważ trafiają na inne silniejsze/starsze dziecko, które wygrywa zwykle fizycznie. Były zawsze zostawione samym sobie, bo przecież same rozwiążą swoje problemy. O nadopiekuńczości można mówić jeśli rodzic biega za dużym dzieckiem, a nie za dwulatkiem.

    OdpowiedzUsuń
  10. Nie należę do tych nadopiekuńczych. W domu Marysia elegancko sama organizuje sobie czas, jak mnie potrzebuje to woła. Na placu obserwuję, bo to jest jeszcze za mały smrodek żeby sama po drabinkach łaziła, a niektóre konstrukcje u nas na placu są nieprzemyślane :/
    Zosia na pewno da sobie radę w przedszkolu :)

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję że zechciałaś/eś się wypowiedzieć :)